Największa atrakcja Norwegii - Kjeragbolten
Każdy na pewno choć raz widział zdjęcie z kamieniem zaklinowanym pomiędzy dwoma pionowymi ścianami. Czasem znajduje się także na nim jakiś człowiek pozujący do zdjęcia. Tysiąc (dokładnie 1084m!) metrów nad ziemią! Kojarzycie? Wyśmienicie. To najsłynniejszy kamyczek w Norwegii - Kjeragbolten. Co roku tysiące turystów wychodzą na szlak, aby zrobić sobie na nim zdjęcie.
Trochę o szlaku
Kamyk znajduje się na końcu przepięknego Lysefjorden, który jest największym w okolicy Stavanger. Szlak prowadzący do niego rozpoczyna się na parkingu przy restauracji Øygardstøl (warto zwrócić uwagę na jej cudowne położenie oraz bryłę budynku!) na wysokości 640m n.p.m. Tam z kolei dostać możecie się samochodem, promem do miasteczka Lysebotn, a potem samochodem lub taksówką oraz autobusem ze Stavanger. Ja skorzystałam z tej ostatniej opcji. Jedzie się 2,5h a koszt to 600 NOK.
Dojście do Kjeragbolten to 11km szlak (w dwie strony), podczas którego musimy przejść przed dwie góry i wspiąć się na trzecią (350m różnicy poziomów). Jak to określił nasz kierowca - góra pierwsza to przystawka, druga to danie główne a trzecia to deser. Ciekawe czy tam szedł... :P Przed wyjazdem, na którymś z blogów wyczytałam, że dojście do kamyczka to bardzo przyjemny spacer. Już po 50m mojej wędrówki zastanawiałam się czy autor tamtego posta i ja wychodziliśmy na ten sam Kjerag. Szlak oznakowany jest wymalowanymi na czerwono znakami "T" - wystarczy za nimi podążać, żeby dotrzeć tam, gdzie trzeba. Jedynie na samym końcu, jakieś 300m od kamienia, zwróćcie uwagę na drogowskaz, ponieważ szlak się rozgałęzia.
Pierwsze twarde zetknięcie z rzeczywistością
Rozpoczyna się dość hardkorowo (jak dla mnie, a muszę dodać, że po górach nie chodzę w ogóle, bo nie lubię) - strome podejście po kamieniach, ubezpieczone łańcuchami. Miło, że ktoś o nich pomyślał - ułatwiają wchodzenie, bo można się podciągnąć.
Górka numero uno, niech Was nie zmyli to, że na zdjęciu nie widać jaka jest stroma! |
Wiele osób rezygnowało już na etapie podejścia na pierwszą górę. Przyznam szczerze, że sama miałam mały kryzys właśnie na tym pierwszym etapie i także zastanawiałam się czy nie zrezygnować. Jednak kiedy już dotarłam na jej szczyt, przede mną pojawiła się malownicza dolina z jeziorkiem oraz strumykiem, a także japoński dziadek ninja (opiszę na samym końcu). W miarę schodzenia w dół na mojej twarzy pojawiał się co raz większy uśmiech, ale później przypomniałam sobie, że w drodze powrotnej znów będę musiała tam wejść, a w dodatku przede mną pojawiła się kolejna góra, więc jak szybko pojawił się na twarzy, tak szybko z niej zniknął. W dolince za to w najlepsze pasły się barany, a ciszę przerywały dzwonki dzwoniące na ich szyjach. W trakcie marszu warto zejść ze szlaku i podejść do krawędzi fiordu (oczywiście na bezpieczną odległość!) - roztaczają się piękne widoki, których nie zobaczycie ze ścieżki, ponieważ w większości biegnie kilkanaście metrów od przepaści.
Pierwsza dolinka. |
Pierwsza dolinka |
Lysefjorden i wioska Lysebotn widoczne ze szlaku. |
Będzie już tylko lepiej... mam nadzieję!
Na szczycie drugiej góry znajdowała się kabina ratunkowa, w cieniu której odpoczywało dość sporo osób, jednak ja ruszyłam dalej. Schodząc w dół po schodkach pojawiły się kolejne jeziorka i strumyk, tym razem w dużo węższej dolince.
Fragment podejścia na drugą górkę |
Widok na górkę pierwszą z podejścia na drugą |
Jeziorko na szczycie drugiej górki, w tle górka trzecia i podejście po prawej. |
Znów szybka przerwa na ochłodę, wielki wdech i podejście pod ostatnią górę. Najgorsze ze wszystkich. Najdłuższe i najbardziej strome. Szło się beznadziejnie, mięśnie nóg bolały od ciągłego zgięcia i pięcia się w górę. Po drodze spotkałam bardzo sympatyczną Tajkę. Jej grupa pozostawiła ją z tyłu, więc wzajemnie wspierałyśmy się w tej męczarni. Z tego odcinka według mnie roztacza się najładniejszy widok na znajdujące się w dole miasteczko Lysebotn oraz fiord. Po niezbyt równej, ale wygranej przeze mnie walce z górą, w końcu znalazłam się na płaskowyżu, którego krajobraz jest iście księżycowy - kamienie, w niektórych miejscach zalegająca woda oraz cała masa poukładanych z kamieni wieżyczek (Norwegowie układają je na szczęście). Teraz już tylko pozostało około kilometra bardzo przyjemnego marszu (w porównaniu do wcześniejszej drogi).
Podejście pod górkę trzecią |
Ostatni kilometr szlaku w takim terenie |
Proszę Państwa, oto Kjeragbolten!
Na samym końcu, wchodzimy do rozpadliny zasypanej kamieniami. Trzeba po nich przejść, ale uważajcie, bo są mokre - z góry płynie mały wodospadzik (na pewno nie przez cały rok). Z daleka już możecie zauważyć cel pielgrzymek turystów - kamyczek zaklinowany między skałami. Dochodzę w jego okolice po czopie śnieżnym, szybka ocena - nie jest źle, najmniejszy nie jest (5m3), ludzie wchodzą robią sobie zdjęcia. Przechodzę przez skały i znajduję się na dość dużej półce skalnej, z dwóch stron otoczonej pionowymi skałami, przede mną 1000m niżej wody Lysefjorden. Do wejścia na kamyk utworzyła się kolejka, podchodzę bliżej, oceniam wejście i podejmuję decyzję - nie po to tak się męczyłam, aby tutaj dojść, żeby teraz nie wejść na ten cholerny kamień! Znów przechodzę w miejsce, z którego ludzie robią zdjęcia, zagaduję bardzo miłą Węgierkę, która akurat czeka, aby zrobić zdjęcie swojej siostrze, zostawiam jej aparat i biegnę ustawić się w kolejce.
Jak na niego wejść?
Czeka się w miejscu, gdzie od skały do przepaści jest około metra szerokości, więc tak naprawdę nie widzi się tej wysokości (chyba, że tak jak ja, z czystej ciekawości musicie zobaczyć tę przepaść i podchodzicie, a raczej na czworakach delikatnie wychylacie głowę). Samo wejście to nic trudnego - wchodzi się na stopień, chwyta za uchwyt, w którym kiedyś za pewne był łańcuch, kolejny krok na kolejny stopień znajdujący się za rogiem i stajecie twarzą w twarz kamieniem. Potem już tylko jeden dłuższy krok (około metrowy) i voila - jesteście tam, gdzie chcieliście być! Nie miałam większych problemów z wejściem i zejściem z kamienia, co nie znaczy, że jest to proste dla wszystkich - Niemka, która wchodziła przede mną, miała problem ze zrobieniem właśnie tego dłuższego kroku i zrezygnowała. Wchodząc jednak nie rozglądałam się na boki - niekoniecznie chciałam w tym momencie zobaczyć znajdującą się wszędzie przepaść. Stojąc już na kamieniu (dość dużo miejsca, bez problemu zmieściły się tam dwie osoby), patrzę przed siebie w aparat. W głowie cały czas mam zakodowane, że stoję właśnie ponad tysiąc metrów nad ziemią, na jakimś głupim kamyczku, a jeden zły krok czy utrata równowagi, to dość długie swobodne spadanie. Adrenalina przyjemnie podskakuje. Nie jest źle, przepaści nie widać. Patrzę przed siebie, Węgierka robi mi zdjęcie. Po kilkunastu sekundach schodzę - ufff... potrafię się potknąć idąc po prostym chodniku, dobrze, że tym razem nie dopadła mnie moja ślamazarność.
Należy jednak pamiętać, że nie ma tam ani łańcuchów, ani barierek, które mogłyby uchronić przed ewentualnym kilometrowym lotem w dół, więc jeżeli nie czujecie się na siłach, kamień jest mokry, znajduje się na nim śnieg, wieje silny wiatr - niech rozum weźmie górę - nie pchajcie się lepiej na niego.
Wejście "od kuchni" |
Na półce skalnej pojawia się coraz więcej ludzi, niektórzy zaglądają na wejście na kamień, inni robią sobie zdjęcia przy samej przepaści z fiordem w tle, jeszcze ,inni siedzą na kamieniach, jedzą i piją. Wyciągam bułkę, staję w bezpiecznej odległości od krawędzi i podziwiam widoki. Niesamowicie wyglądają ponad kilometrowej wysokości idealnie pionowe klify, a w dole wody fiordu.
No dobrze, ale jak długo?
Samo dojście od restauracji, aż do Kjeragbolten zajęło mi 2,5h - po drodze tylko krótkie przerwy na napicie się. Miałam trochę ograniczony czas - autobus wysadził nas przed 10 na parkingu, odjazd był o 16:15. Cieszę się jednak, że tak się stało, ponieważ znając mnie, bez narzuconego powrotu, pewnie droga na górę zajęłaby mi około 4h.
Podejście rozpoczęłam o równej 10, na górze znalazłam się w okolicach 12:30. Pół godziny całkowicie wystarczyło na odstanie w kolejce, pooglądanie widoków, zjedzenie i napicie się. O 13 ruszam w drogę powrotną, która jednak zajmuje mi trochę więcej czasu niż pod górkę - teraz już nie muszę się spieszyć bo wiem, że spokojnie zdążę na autobus. Na spokojnie więc podziwiam widoki, robię zdjęcia, idę wolniejszym krokiem. Do restauracji na dole docieram przed 16. Wypijam szybkie (i najdroższe w moim życiu - 90NOK) piwo i ruszam do autobusu.
Restauracja Øygardstøl |
Japoński dziadek ninja
Mężczyzna 70+ wraz z trzema młodszymi towarzyszkami - one bardzo powoli, ale przed siebie, on - co jakieś 200m na nie czekał. Za każdym razem go wyprzedzałam, za każdym razem zostawał z tyłu, siedział, pił wodę, robił zdjęcia, a ja szłam uparcie przed siebie. Zatrzymywałam się tylko na wyciągnięcie butelki, parę łyków i heja dalej. Nie wiem jak to robił, ale po 5-10min znów dziadek pojawiał się przede mną. Ninja. Nie ma innego wyjaśnienia.
Zdjęcie w tym miejscu będzie warte wiele;D Super miejsce dla miłośników gór i nie tylko. Na stronie http://www.amos.auto.pl znajdziecie pomocne bagażniki samochodowe
OdpowiedzUsuń